Labirynt Putina - Fragmenty Wstęp To jest książka o śmierci w Rosji. Świat zna długą historię rosyjskich zbrodniczych władców – morderców i bezlitosnych katów. Przecież nawet teraz, pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, przemoc i gwałtowna śmierć są tam rzeczą tak codzienną, że zwykle nikt poza rodzinami i przyjaciółmi ofiar nie zwraca na nie uwagi. Przez ostatnie szesnaście lat wiele razy odwiedzałem dawny Związek Sowiecki i doszedłem do wniosku, że zobojętnienie na ten krwawy stan rzeczy różni Rosję od innych narodów, które nazywają siebie cywilizowanymi. Zdaję sobie sprawę, że to surowy sąd, ale mogę stwierdzić z przekonaniem, iż nie formułuję go pochopnie. Kiedy pierwszy raz przybyłem do Rosji, po trzech latach pracy reporterskiej w Pakistanie i Afganistanie, zachłysnąłem się z zachwytu i podziwu. Niebywałe rozmiary Rosji, jej niezwykła historia i bogaty język pochłonęły mnie całkowicie. Wyznaczono mi pracę na obrzeżach dawnego carskiego imperium, w północnych regionach Kaukazu – w Gruzji, Armenii, Czeczenii i Inguszetii. Za bazę służyło mi wynajęte mieszkanie w Moskwie. Już z pierwszych stron moich notatek wyłonił się sprzeczny obraz. Niezadowolony ułamek rdzennej populacji i zamieszkujący stolicę cudzoziemcy twierdzili, że kraj ingeruje w nie swoje sprawy. Prowokuje wojny na Kaukazie, blokuje handel ropą oraz budowę ropociągów w Azji Środkowej – ogólnie stara się utrzymać wpływy w sąsiednich krajach, byłych sowieckich republikach związkowych. Te zarzuty wydawały mi się z początku nieuzasadnione; sądziłem, że Rosja próbuje stanąć na nogach i być może się wzbogacić, ale nie zamierza odbudowywać imperium. Moje naiwne złudzenia szybko się jednak rozwiały. W listopadzie 1994 roku grupa zagranicznych dziennikarzy, w której znalazłem się i ja, wylądowała w Groznym, stolicy Czeczenii. Byli wśród nas Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, Rosjanie, Azerowie i Gruzini, w tym tłumacze i kierowcy. Mnie pomagali gruziński szofer Jura Bekauri i asystentka Nana Kiknadze. Koczowaliśmy w gospodzie szumnie nazywanej Hotelem Francuskim, wypatrując ataku rosyjskich wojsk na miasto. Rosyjski prezydent Borys Jelcyn i minister obrony Paweł Graczow dopiero co zagrozili ofensywą. Ten pokaz siły miał zniszczyć niepodległościowe aspiracje regionu. Rosyjsko-czeczeńskie animozje ciągną się setki lat. W XIX wieku Czeczenia prowadziła długą wojnę partyzancką, ale w końcu została podporządkowana Moskwie. W następnym wieku Czeczeni dusili się pod butem Sowietów i Stalina, który posądzając ich o sprzyjanie hitlerowskim Niemcom, deportował cały naród do Kazachstanu. Nikita Chruszczow zezwolił im na powrót, a gdy w 1991 roku doszło do rozpadu Związku Sowieckiego, Czeczeni w końcu dojrzeli szansę na niepodległość. Zachowywali się tak, jakby ich kraj był w pełni autonomiczny i mogli nim rządzić wedle swojej woli. To spowodowało, że niebawem Jelcyn rozkazał im wrócić na łono Rosji. W 1994 roku oznajmił, że wszyscy zagraniczni korespondenci mają do dwunastego grudnia opuścić Grozny. Chociaż każdy z nas został indywidualnie ostrzeżony, że po upływie wyznaczonego terminu Rosja nie ręczy za nasze bezpieczeństwo, zbytnio się tym nie przejąłem. Inni zachodni korespondenci, otrzaskani na wojnach, już wcześniej słyszeli podobne ostrzeżenia, zatem i oni się nie przestraszyli. Ale na naszych gruzińskich pomocników padł blady strach. Kilku kierowców, w tym Jura, zaczęło szykować pojazdy do drogi. Zamierzali w try miga wyjechać z miasta. Kiedy zaprotestowałem, Jura odparł: – Nie masz pojęcia, na co ich stać. – Miał na myśli Rosjan. Czemu Jura, na co dzień niezwykle flegmatyczny mężczyzna, był taki przerażony? Jego zachowanie wydawało się bezsensowne, ale nie mogłem go zlekceważyć. Po pierwsze, panika, jakiej uległ, była autentyczna; po drugie, skoro zamierzał zabrać ze sobą samochód, zostalibyśmy bez środka transportu w ogarniętym wojną kraju.
|